Wojtek Kowalski – Notatki w zeszycie

Narodziny Małyszomanii – Pamiętnik kibica #1

Witajcie w nowym cyklu, który chciałbym rozpocząć na tym blogu. Długo zastanawiałem się nad różnymi pomysłami, jakie mógłbym tutaj realizować – człowiek często ma w głowie  mnóstwo idei, lecz trudno spośród nich wytypować te właściwe. Podobno nasz mózg produkuje dziennie tysiące myśli, które są typowymi śmieciami – my zaś musimy z nich wygrzebać to, co wartościowe. 

Z jednej strony chciałbym tutaj produkować teksty bardziej analityczne, które mogą komuś pomóc np. w nauce i nie tylko. Ale też pragnę pozostawić po sobie tutaj jakąś cząstkę mojej osobowości – pokazać, że w gruncie rzeczy mam swoje pasje i zainteresowania, którymi żyje od tylu. 

I właśnie ten cykl będzie temu służyć. Zapraszam na moje osobiste wspomnienia związane z kibicowaniem i sportem, który jest moja miłością, jaką odziedziczyłem po mojej rodzinie.

To będzie taki pamiętnik z ostatnich dwudziestu lat – chcę Wam przypomnieć o wielu sukcesach i wydarzeniach, jakie śledziłem na przestrzeni XXI wieku. Postaram się również pokazać i odtworzyć emocje, które mi wtedy towarzyszyły.

Wreszcie, może ktoś z Was odnajdzie w tych tekstach coś swojego? Może komuś zdołam przypomnieć i o jego dzieciństwie, młodości? Jeśli tak – podzielcie się wrażeniami!

Ja tymczasem zapraszam na pierwszy odcinek.

***

Młody chłopiec wziął kilka kolorowych klocków ze sobą do salonu. Następnie przygotował wygodny babciny fotel, który ustawił na wprost otwartych drzwi do pokoju obok. Zrobił to nieprzypadkowo, ten próg mial stanowić punkt konstrukcyjny dla zawodników. Następnie ustawił jeden klocek na czubku siedzenia w głowie wyobrażając sobie belkę startową dla zawodników. Skoncentrowany wypchnął klocek naprzód wkładając w to odpowiednią technikę. Chciał zadbać zarówno o odległość, ale też prawidłowe ładowanie. Zabawka upadła za progiem drzwi – będą dodatkowe punkty dla zawodnika. Teraz można było to wszystko spisać w zeszycie, który opatrzono dumnie nazwą: Notes do Pucharu Świata. 

***

Zimowy wieczór w trakcie ferii upłynął na poszukiwania tego jednego, wymarzonego miejsca, gdzie paczka znajomych mogłaby wybudować od podstaw skocznię. W rodzinnym mieście górek nie brakowało, lecz większość z nich była zajęta przez tłum innych miłośników białego szaleństwa  na sankach czy jabłuszku (gdzie indziej nazwanym dupolotem). Część zdołała już sobie zaklepać swoje skocznie, zwykle były to te najfajniejsze. 

Ale nie ma co się załamywać, górek na Osiedlu dalej było pod dostatkiem, wystarczyło powęszyć. Rzeczywiście, poszukiwania nie trwały zbyt długo, prywatną zjeżdżalnię znaleziono stosunkowo szybko, tym razem na opustoszałym boisku szkolnym pośród drzew. Może ten zjazd nie grzeszył największymi rozmiarami, lecz w zupełności wystarczył, by przystąpić do konstruowania całej skoczni. Swoją drogą, robota do najłatwiejszych nie należała, czasem trzeba było się mocno namordować  przy dopracowaniu szczegółów np. wysokości progu i wzmocnienia jego fundamentów, by nie załamał się pod pierwszym, cięższym tyłkiem. Wymagało to architektonicznego zmysłu, cierpliwości i przede wszystkim wyobraźni. Tej ostatniej na szczęście nie brakowało – w gruncie rzeczy wszystkim chodziło wyłącznie o dobrą zabawę i stworzenie atmosfery zawodów Pucharu Świata, który każdy oglądał podczas zimowych weekendów. 

***

Rodzice zastanawiali się, co dokładnie dzieje się w pokoju chłopaka, który co chwila podnosił głos, jakby wewnątrz odbywała się gorąca dyskusja z innymi kolegami. Ale domownicy wiedzieli, że tego wieczoru nikt ze znajomych nie przyszedł, syn był sam. Z kim zatem rozmawiał? Do kogo kierował te wzniosłe okrzyki? A może po prostu to był tylko głośny telewizor? Nic z tych rzeczy. To tylko jedna z gier komputerowych raz jeszcze rozemocjonowała chłopaka do tego stopnia, że ten nie mógł się powstrzymać od krzyków i komentarzy. Rodzice czasem powątpiewali, czy aby na pewno taka ekscytacja tym, co się dzieje na ekranie jest czymś zdrowym. Ale w tym przypadku nie oponowali, bo równie dobrze sami zachowywali się podobnie, oglądając prawdziwe zmagania w telewizji. 

Chłopiec nawet nie zauważył gości w swoim pokoju – dla niego liczyły się tylko kolejne skoki, które oddawał pochłonięty grą Deluxe Ski Jumping, jaką jeden z kolegów zgrał mu wówczas na płytkę CD. Właśnie teraz rozgrywał czwarte zawody w ramach Pucharu Świata na skoczni K-170 we Szwajcarii. Do sprawy podszedł bardzo poważnie. Najpierw stworzył szesnastu zawodników (gra pozwała na maksymalnie taką liczbę), następnie wytypował listę skoczni i przystąpił do rywalizacji. Każdy zaś skok opakowywał swoim komentarz, odwzorowując głos Krzysztofa Miklasa czy Włodzimierza Szaranowicza. 

Nie zabrakło również kultowego „Leć Adam, leć”. 

Małysz przy rodzinnych stołach

Jeśli chociaż część powyższych wspomnień brzmi dla Was trochę znajomo – witajcie, pokolenie dzieci Malyszomanii. Witajcie członkowie kościoła, którzy po sobotnim obiedzie oraz niedzielnym rosole i schabowym zasiadali przed telewizorami niczym do prawdziwej telenoweli. Którzy swój poniedziałkowy nastrój utożsamiali z tym, czy w weekend nasz pokonał Niemca, Austriaka i Fina czy przegrał. 

Tak, ja bez wątpienia należę do tego grona, które wychowało się na Adamie Małyszu i jego dominacji w skokach narciarskich. Mogę z dumą powiedzieć, że do sanktuarium „Orła z Wisły” uczęszczałem niemalże tydzień w tydzień podczas zimowych weekendów. I nie przestałem brać udziału w tych nabożeństwach, gdy nasz idol zakończył karierę. Z lekkimi obawami co do przyszłości pozostałem i dzięki temu do dziś mogę się emocjonować występami z udziałem nowych liderów w skokach narciarskich. Zawodników, którzy jednak nie byliby tutaj, gdyby nie sukcesy samego Małysza. 

Człowieka, który w mojej ocenie był najwybitniejszym polskim sportowcem początku XXI wieku. I nie chodzi tu tylko o sportowe sukcesy, lecz dziedzictwo, które po sobie pozostawił. 

Nie jestem w stanie dokładnie powiedzieć, kiedy ja sam wkręciłem się w skoki i Małysza. Jedyne wspomnienie jakie mam to czyjeś imieniny, sobotni wieczór i nagłe podekscytowanie całej rodziny, która postanowiła stanąć tuż przed telewizorem. Trochę wówczas nie rozumiałem o chodzi, lecz emocje rodziny wywołały u mnie zarówno zdziwienie, jak i ciekawość. Domyśliłem się, że właśnie dzieje się coś ważnego.

I rzeczywiście, w pokoju momentalnie wyczuwano atmosferę dumy, czegoś podniosłego – tak jakby jakiś daleki kuzyn od strony ciotki właśnie pojawił się w ekranie telewizora wznosząc do góry jakiś puchar. A to był po prostu niewysoki gość z charakterystycznym wąsem, który nieśmiało stał na jakimś śmiesznym podeście (wtedy tym dla mnie było podium).

Tak jak mówiłem – na początku nie potrafiłem ogarnąć, skąd ta cała podnieta. Z jakiego powodu nagle rodzice, wujkowie i ciotki z dumą podnoszą kieliszki, a w tle odbywają się podniosłe dyskusje o dumie narodowej Polski, która dzielnie pokonuje rycerzy Zakonu Krzyżackiego. I dlaczego nagle wszyscy mężczyźni w pokoju zaczęli z satysfakcją pielęgnować i podkreślać swoje wąsy niczym nowy krzyk mody.

Dopiero po jakimś czas – będąc już bardziej świadomym – zrozumiałem ten kontekst i fenomen socjologiczny.  Tymczasem Adam Małysz dopisał do swojego konta kolejne 100 punktów za zwycięstwo w zawodach Pucharu Świata. I w następnych tygodniach wcale się nie zatrzymywał doliczając kolejne punkty. Dla mnie zaś stało się jasne, jak słońce, że Małysz najzwyczajniej w świecie jest i wygrywa kiedy chce. Wtedy uznawałem, że to gość, który po prostu był od zawsze i triumfował.

Ale prawda jest nieco inna – droga na szczyt Adama Małysza wiodła przez wiele przeszkód. I to też jest opowieść o determinacji. 

Zapraszam na część pierwszą historii o Orle z Wisły. 

Posucha w polskich skokach

Polski mistrz z Wisły wcale nie należał do ścisłej czołówki od samego początku. To nie był przykład złotego dziecka, które od najmłodszych lat zdominowało elitę i budziło zainteresowanie mediów na każdym kroku. Mało tego, niewiele wskazywało, by coś takiego w polskim sporcie miało w ogóle nastąpić. Do czasu. 

Na początku lat 90-tych w polskich skokach – cytując klasyka – nie było niczego. Wszędobylski brak pieniędzy dopadł zimową dyscyplinę, która chyliła się coraz szybciej ku upadkowi, niczym kolejna pośrednia ofiara ery transformacji. Od wielu lat w dyscyplinie brakowało znaczących sukcesów, po ostatnie trzeba byłoby sięgnąć pamięcią do lat 80-tych. Związek narciarski tonął w długach, a skoki narciarskie znalazły się w ruinie. Na igrzyskach olimpijskich w Lillehammer w 1994 roku Polskę reprezentował tylko jeden zawodnik – Wojciech Skupień. W kraju zaś brakowało innych zawodników, w związku z czym niemożliwym było zorganizowanie zawodów – przepisy mówiły, że musi wystartować przynajmniej pięciu seniorów. 

Pracujący wówczas na stanowisku wiceprezesa PZN Apoloniusz Tajner z uporem szukał nowego szkoleniowca, który mógłby poprowadzić kadrę seniorów. Ostatecznie wybór padł na Czecha Pavla Mikeskę, który nie zraził się potencjalnymi problemami z wypłacalnością związku – na jego pierwsze wypłaty działacze mieli przeprowadzać zrzutkę.  W tamtych czasach Polska dysponowała tylko jednym darmowym miejscem w Pucharze Świata, które nominalnie było zarezerowane dla wspomnianego Skupnia.

Trener Mikeska tymczasem upierał się, że Polska powinna również wystawić drugiego zawodnika – niespełna 18-letniego Małysza, który dobrze prezentował się na treningach. Taka decyzja wymagała jednak dodatkowych opłat, dlatego wyjazd na pierwsze zawody zawodnikowi ufundowali mieszkańcy Wisły organizując zbiórkę. Pomyślcie sobie dzisiaj, że społeczność przykładowej wioski robi ściepkę na sportowca, który może, lecz zupełnie nie musi coś osiągnąć. Już sam fakt takiego finansowego pospolitego ruszenia wydaje się w obecnych czasach trudny do uwierzenia. 

Pierwsze zwycięstwo

Na pierwsze zawody Adama Małysza Polakom przyszło poczekać do marca 1996 roku, kiedy to po koniec sezonu triumfował on na znacznej skoczni Holmenkolen w Oslo. Co ciekawe, było to dla naszego zawodnika zwycięstwo o szczególnym smaku, gdyż tego dnia zawodową karierę kończył jego idol – Niemiec Jens Weislog. Małyszowi tego dnia za zajecie najwyższego stopnia podium gratulował nawet członek rodziny królewskiej, książę Haakon.

To pierwsze zwycięstwo budziło delikatną nadzieje na przyszłość. W następnym sezonie zaś Polak dorzucił kolejne dwa zwycięstwa odniesione w Japonii, które znacząco nagłośniły jego postać. O Małyszu zaczęło się mówić, czego dowodem było rosnące zainteresowania kamer i pierwsze reportaże z Wisły, gdzie donoszono o zwiększonym ruchu w lokalnej szkółce dla młodzieży. Pojawił się także manager – Austriak Edi Federer, który w przyszłość miał być odpowiedzialny za ogarnięcie zawodnikowi kontraktu z Red Bullem. 

Pierwszy kryzys

Z drugiej strony, Małysz nie był jeszcze na tyle topowym zawodnikiem, od którego można było oczekiwać samych sukcesów. Owszem, pare razy wygrał, lecz jeszcze nie dominował. Wkrótce zaś musiał się zmierzyć z pierwszym poważnym kryzysem. Rok 1998 i igrzyska olimpijskie w Nagano były Polaka prawdziwym koszmarem. W trakcie tego sezonu Polak tylko kilkukrotnie zdołał awansować do drugiej serii konkursów, jego skoki były kompletnie rozregulowane, brakowało tej kluczowej powtarzalności. Co więcej, Małysz przestał dogadywać się z trenerem reprezentacji Pavlem Mikeska. Igrzyska w Japonii okazały się zaś prawdziwa katastrofą, Polak zajął w konkursach miejsca w szóstej dziesiątce. Jak sam wspominał, był w tak beznadziejnej formie, że powinien wówczas wystąpić jako przedskoczek. 

Po zakończeniu sezonu miał dość. Skoki przestały go cieszyć, był zmęczony tymi wszystkimi problemami oraz atmosferą w kadrze. Zaczął myśleć o zakończeniu kariery, nie tak dawno się ożenił. Wraz z żoną obawiali się, że ze skoków docelowo nie będzie dało się wyżyć. Wyników brakowało, a tylko one gwarantowały godziwą pensję. W międzyczasie wyuczył się zawodu dekarza, który mial stanowić dla niego alternatywę na wypadek decyzji o odstawieniu nart. Gdyby się na to zdecydował – nie boję się tych słów – Polska nie byłaby później tym samym krajem. Ale o tym wtedy jeszcze nie wiedział. 

Ostatecznie dał się jeszcze przekonać na dalszą współpracę. Rok później pracę z kadrą zakończył Mikeska i działacze PZN postanowili szukać nowego szkoleniowca, jednocześnie znów nie sypiąc nadmiarem groszy. Wybór zatem padł na Polaka, szkoleniowcem kadry został Apoloniusz Tajner, który na początku miał objąć tą funkcję na rok, na przeczekanie. 

Reaktywacja

Wkrótce do sztabu Adama Małysza dołączyła kolejna osoba, fizjolog Jerzy Żołądź, którego Apoloniusz Tajner poznał podczas jednej z kursokonferencji. Co ciekawe, panowie nie od razu przypadli sobie do gustu, dopiero po dłuższej rozmowie trener zaczął przekonywać się do metod profesora. Wkrótce ze strony Tajnera padła propozycja współpracy – Jerzy Żołądź zgodził się na nią pod jednym warunkiem. Interesowały go wyłącznie zwycięstwa, co dla samego trenera było wówczas czymś zupełnie odległym.

Tym oto sposobem sztab skupiony wokół reprezentacji oraz Małysza tworzyły cztery osoby, z których każda dokładała swoją cegiełkę: trenerzy Apoloniusz Tajner, Piotr Fijas, fizjolog Jerzy Żołądź oraz psycholog Jan Blecharz, z którym skoczek współpracował już od ponad roku. Ten kwartet miał okazać się strzałem w dziesiątke. 

Pierwszą kluczowa zmiana w przygotowaniach dotyczyła diety, którą profesor Żołądź zdołał umiejętnie wprowadzić nie szkodząc przy tym zawodnikom. Wcześniej podobnego rozwiązania próbował trener Mikeska, lecz pojawiały się skutki uboczne jego metod: zawodnicy tracili nie tylko wagę, ale też i moc. Na początku sezonu 2000/2001 Małysz mial ważyć około 52-53 kilogramów i dysponować dużymi pokładami energii.  Zmieniono również niektóre elementy treningu – zawodnicy zaczęli się mocniej skupiać na dynamice odbicia niż samej wytrzymałości, co dla niektórych członków sztabu było czymś nowym, przeciwieństwem dotychczasowych metod pracy.

Nadchodzi moc

Efekty nadchodziły – każdy wtajemniczony widział, jak Małysz wygląda na treningach i jaką prezentują moc. „Stworzyliśmy potwora” – mogliby wówczas rzec polscy trenerzy, ale realia są takie…że sami byli zszokowani tym, co się dzieje.

Kibice zaś mieli niewielką świadomość na temat tego, jak wyglada realna dyspozycja Małysza na początku sezonu. W pierwszych tygodniach zimy nie udało się rozegrać zawodów na czterech skoczniach z powodu warunków pogodowych poza inauguracją w Finlandii, gdzie Małysza zdyskwalifikowano za zbyt długie narty. Potem zaś nadeszły święta Bożego Narodzenia, w trakcie których delikatnie przebąkiwano, że podczas turnieju może wydarzyć się COŚ.

Niemniej, to wciąż były tylko drobne przypuszczenia, nikt nie mógł przepuszczać, że skala tego rąbnięcia na Polskę będzie tak gigantyczna.  O świetnej formie Małysza dowiedział się za to Edi Federer, który przed rozpoczęciem sezonu chciał zerwać umowę. Sztabowi udało się jednak przekonać Austriaka, by ten dał jeszcze parę tygodni na zasponsorowanie samochodów. Wkrótce Federer zmienił zdanie. Dlaczego? Apoloniusz Tajner w wywiadzie udzielonym do książki „Za punktem K” Natalii Żaczek i Jakubowi Radomskiemu powiedział.

Niedługo później byliśmy na zgrupowaniu w Sankt Moritz. Adam nagle zaczął przeskakiwać wszystkich. Andreas Goldberger (utytułowany austriacki skoczek), który znał się z Federerem, zadzwonił do niego i zaczął mu opowiadać o wyczynach Adama. Jeszcze przed tamtym historycznym Turniejem Czterech Skoczni pojawił się na miejscu z gotową umową z Red Bullem. Wiedział co się święci. A kiedy w Insbrucku Adam wygrał konkurs ze zdecydowaną przewagą i stało się jasne, że będzie triumfował w całym Turnieju, Federer podszedł do mnie, gdy biegłem na wywiad, klęknął i pocałował mnie w rękę. 

Na otwarcie Turnieju Czterech Skoczni w Obertsdorfie Małysz zajął czwarte miejsce. Nowy Rok otworzył zaś od zajęcia trzeciej lokaty. W obu konkursach widać było jednak ogromną moc, jaką dysponował chociażby na treningach, brakowało jeszcze tego jednego przełomowego konkursu. I taki nastąpił w Insbrucku, gdzie Małysz totalnie zdeklasował rywali. Polska oszalała, w kraju wszyscy zobaczyli, co za chwilę może się wydarzyć. Polak wygrywający na obcej ziemi? W turnieju niemiecko-austriackim? Ledwo milenium dobiegło końca, a świat już miał stanąć na głowie. 

Na głowie stanął również sztab naszej reprezentacji, który po konkursie w Insbrucku…wpadł w panikę, podobnie jak sam Adam Małysz. 

Ten nieszczęsny lek

Po zakończeniu konkursu Polak został zaproszony na kontrolę antydopingową. Wtedy właśnie zdradził swojemu sztabowi, że przed całym Turniejem zażył pewien lek przeciwko przeziębieniu, który polecił mu jeden ze znajomych lekarzy. W tamtej chwili świat zaczął walić się przed wszystkimi – nikt nie miał zielonego pojęcia, czym może być ta substancja.

Wyobraźmy sobie alternatywny scenariusz. Małysz zostaje wycofany z Turnieju Czterech Skoczni po rewelacyjnym zwycięstwie w Insbrucku. Już wtedy wielu zastanawia się, skąd taka nagła eksplozja formy u skoczka, pojawiają się pierwsze znaki zapytania, a nagła rezygnacja zawodnika z zawodów tylko nakręca plotki i komentarze. Po kilku tygodniach następuje wyrok – Polak brał niedozwolone środki. Kraj zalewa się wstydem na cały świat sportu, Małysz zostaje otoczony hańbą, która pozostanie z nim do końca życia. Kibice tracą jakąkolwiek wiarę w polski sport, który długo nie powstanie z kolan po takim ciosie. Nadzieja, że w końcu pojawił się nowy idol runie jak domek z kart. 

Inny scenariusz mógłby równie dobrze dopuścić dalszy udział Małysza w Turnieju i odłożenie wyroku w czasie po ewentualnym „triumfie”. Owszem, przez chwilę Polacy mogliby poczuć dumę i szaleństwo na widok zawodnika na najwyższym stopniu podium. Tylko czy późniejsze odkrycie afery nie byłoby jeszcze gorszym ciosem? Prawdziwym trafieniem mokrą szmatą w twarz?  

We wspomnianej już książce Natalii Żaczek i Jakuba Radomskiej Apoloniusz Tajne wspominał: 

Małysz siedział w pokoju i płakał. Na parkingu, późnym wieczorem, przed wyjazdem na kolejny konkurs – to samo. Był zrozpaczony. Nie było wtedy jeszcze telefonów komórkowych, ale prof. Żołądź skontaktował się z przedstawicielem polskiej komisji antydopingowej, który mial dostęp do wykazu zabronionych środków. Uprosiliśmy go, by pojechał do pracy, odpalił komputer i sprawdził ten nieszczęsny Aspargin. Kiedy jechaliśmy do Bischofshofen i stanęliśmy na stacji benzynowej, dr Żołądź znów zadzwonił do tego człowieka (profesora Jerzego Smorawińskiego). Gdy powiedział nam, że lek jest czysty, wszystkim wielki kamień spadł z serca. 

Długo wyczekiwany sukces

Pozostał ostatni akt tej dramatycznej, czteroodcinkowej opowieści – konkurs w Bischofshofen. W kraju zorganizowano prawdziwe pospolite ruszenie, w ciagu kilkunastu godzin długie konwoje ruszyły w kierunku Austrii, by po raz pierwszy ujrzeć zwycięstwo Polaka w prestiżowym turnieju. W Polsce podniesiono alarm, rodak stanął na drodze do sławy. Gdyby wówczas istniał żółty pasek TVN24, dowiedzielibyśmy się z niego, co Adam Małysz zjadł na śniadanie. Na pewno byłaby to bułka z bananem, która wkrótce stała się w Polsce kultowym przepisem na sukces. 

Do całej sprawy poważnie podeszła również sama telewizja publiczna, która nie ograniczyła się wyłącznie transmisji sportowej, lecz równolegle pojechała z kamerami prosto do Wisły, gdzie dziennikarze towarzyszyli wielkiej, hucznej strefie kibica wraz z żoną Adama Małysza. Podczas decydującego skoku Polaka przypieczętowującego zwycięstwo na ekranie telewizora w górnym rogu widniał jednocześnie kadr na twarz Pani Izy. Czy można wyobrazić sobie lepsze reality show? 

Trudno być może w to uwierzyć z perspektywy czasu, ale właśnie tego w polskim sporcie zmieniło się wszystko. Triumf Adama Małysza na Turnieju Czterech Skoczni w 2001 roku zapoczątkował zjawisko, o którego skali mieliśmy się dopiero przekonać. Ale właściwie, dlaczego ta euforia była aż tak duża? Co o tym zadecydowało?

Odpowiedzi pewnie znajdziemy wiele, ale wydaje się, że najprostszą z nich była…zwykła tęsknota za sukcesem. Polska łaknęła jakiegokolwiek triumfu, poczucia wyższości nad pozostałymi. Sport zawsze stanowił naturalne przedłużenie narodowego poczucia dumy, lecz dekady przed pojawieniem się Adama Małysza były prawdziwą posuchą. Piłka nożna? Od 1992 roku Polska nie potrafiła niczego ugrać. Inne sporty zespołowe? Marazm. To może dyscypliny indywidualne? Tu też odczuwano pustkę. W kraju brakowało sportowych liderów, którzy odnosiliby gigantyczne triumfy ku pokrzepieniu serc. Polska po trudnych latach transformacji potrzebowała zaś bohatera, który podniósłby naród z poczucia pustki i nostalgii za dawnymi sukcesami. Nad Wisłą żyły już pokolenia, które nie pamiętały triumfów reprezentacji z czasów PRL-u i marzyły, by na własne oczy ujrzeć coś podobnego. Zobaczyć i poczuć chociaż przez chwilę tą euforię, radość i szaleństwo. 

Adam Małysz pojawił się znienacka i wypełnił ogromną pustkę wielu Polaków. I dlatego kraj oszalał na jego punkcie.  A co się działo dalej?

Zapraszam za jakiś czas na drugi odcinek – dajcie znać, czy warto to robić dalej 🙂 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *